Prambanan to żaden banan 

Po majestetycznym wschodzie słońca powróciliśmy do hotelu i wypożyczamy motor by niezależnie od organizowanych wycieczek pojechać do 25 km odległego kompleksu świątyń hinduistycznych Prambanan. Ruch drogowy jest tutaj typowo azjatycki, lewostronny. Mnóstwo kurzu, skuterów, hałasu. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że jest bardzo ciężko jeździc w takich warunkach, gdzie pierwszeństwo ma większy z głośniejszym klaksonem. Na szczęście tak nie jest. Już mamy coś kilometrów odjeżdżonych by wiedzieć, że jezdzi się tu powoli i w miarę bezpiecznie, chociaż chaotycznie.

Zwiedzanie hinduistycznych świątyni nazywanych Prambanan, zapisanych na liście UNESCO od roku 1991, zaczynamy wczesnym popołudniem. Kompleks został zbudowany między VIII i X wiekiem. Czas robi swoje, ale największy dewastujące efekty zostawiły po siebie ziemietrzęsienia z roku 2006 oraz 2012. Niektóre świątynie są własnie w trakcie rekonstrukcji. 

    
  
Przy wejściu zaczepia nas młoda studentka, która właśnie skończyła szkołę średnią i wybiera się na studia. Chce nam zrobić przewodnika za darmo. Za darmo? Coś nam tu nie gra. Z każdej strony chcą przecież z turystów dostać chociaż parę rupii.

  
Wytłumacza nam, że jest to szkolny program, gdzie właśnie za pośrednictwem kontaktu z turystami wylepsza swój angielski. Mija, bo tak się nazywa, okazała się najlepszą przewodniczką co dotychczas poznaliśmy. Przekazuje nam w bardzo ciekawy sposób swoją wiedzę na temat religii hinduistycznej i oczywiście kompleksu Prambanan. My jej za to opowiadamy o Pradze, Czechach, typowych jedzeniach, wzajemnie uczymy się nowych słów. „Sama sama” (nie ma za co) mówi i żegna się z nami.  

 
   

  
Po zachodzie słońca wchodzimy do amfiteatru, w którym kulisami jest sam Prambanan. Oczekujemy balet o miłosnej historii Ramayany, gdzie to Rawana uratował swoją kochaną Siwę. Za dźwięku gamelanowej orchiestry odgrywa się cała akcja. Przepiękne stroje, wspaniała muzyka, ponad 200 występujących artystów. Wszystko brzmi cudownie, ale niestety lekko im szfankowała synchronizacja a kreacje taneczne były raczej chodzeniem aniżeli tańcem a do baletu, jaki znamy, to nie było w ogóle podobne. Można powiedzieć, że jest to przedstawienie bez słów, w rytmie muzyki, pełne walki. Najbardziej szokujące po zapaleniu dwu dachów ze słomy było na serio strzelanie z łuku. Wszystko dobrze się skończyło. Dobro wygrywa nad złem a my odchodzimy lekko zawiedzieni. Może temu, bo byliśmy bardzo zmęczeni.

  
Po 25 km na motocyklu bez światła, bo wysiadło po drodze, wróciliśmy do hotelu. Na szczęście droga była cały czas dobrze oświetlona. Noo, nie zupełnie cały :).

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s