Jak jeden z nas przekonał strach z nurkowania

Zaczęło się bardzo niewinnie. Daniel zaczął zadawać pytania typu: „Chciała byś kiedykolwie spróbować nurkowanie? Bała byś się?” Chyba powolutku przygotowywał pole walki. Pewnego popołudnia huśtając się na hamaku przed naszym bungalowem zaproponował mi kurs nurkowania dla początkujących na wyspie Gili Air, czyli w miejscu, gdzie akurat przebywaliśmy. Bez namysłu odmówiłam. „Boję się! Przecież może nam brakować powietrza! Wynurzanie ma swoje pewne zasady! Jest wymagana dekompresja! A co zrobisz, kiedy będę panikowała? Nie, dziękuję.”



Daniel jednak był przekonany, że nurkowanie akurat pomiędzy wyspami Bali i Lombok wypróbuje, bo … na wyspach Gili znajduję się baza najlepszych szkół scuba divingu w niemalże całej Azji, są przyzwoite ceny, bardzo dobre rekomendacje byłych klientów, profesionalne podejście instruktorów i można wymienić dalszych kilka sensownych argumentów, czemu akurat tutaj.

Dyplomatycznie podeszliśmy do tej sprawy i wybraliśmy się do jednej z szkoły nurkowania, by zapytać o szczegóły. W sumie to wszystkie szkoły nurkowania na Gili Islands oferują kursy Introduction oraz PADI Open Water Diver. OWD jest najpopularniejszym kursem dla początkujących nurków, który umożliwia nurkowanie na całym świecie. Program tego kursu umożliwia opanowanie podstawowych umiejętności nurkowych, a po jego ukończeniu uzyskuje się licencję upoważniającą do samodzielnego nurkowania do głębokości 18 metrów.

Emma, instruktorka szkoły Manta Dive, przekonała nas, by jednak spróbować kurs „Intro”. 

   

 

W jeden dzień instruktor pokaże nam sprzęt nurkowy i omówi jego elementy oraz podstawowe zasady nurkowania. Po dopołudniowych lekcjach w basenie będziemy przygotowani na tyle, by po obiedzie wraz z dalszymi nurkami oraz naszym instrukturem wyruszyć na morze i poznać prawdziwy świat pięknej rafy korolowej.

Lekcje w basenie poszły szybko oraz sprawnie. Daniel był zachwycony a Kasia … no cóż, znowu się przekonałam, że klaustrofobia nieraz może mi ładnie dopalić. Podczas obiadu sama w milczeniu zdecydowałam, że pojadę z wszystkimi nurkami na dane miejsce. Spróbuję zanurzyć głowę do morza i gdy znowu będę się bała – poprostu podziękuję i zostanę 45 minut na łodzi wraz z kapitanem i razem poczekamy na całą ekipę.

Jak strach nie zwyciężył

Koziołek do tyłu, hop i jesteśmy we wodzie. Pierwszy oddech pod wodą i szał! Tyle kolorowych rybek, ile tutaj światła oraz przestrzeni! Jakie to piękne. Instruktor pyta nas (komunikacja na migi), czy wszystko OK. Tak! O tak! Strach się ulotnił a serce wali jak szalone z podekscytowania. 

  

Idziemy niżej oraz niżej. Wyrównujemy ciśnienie w uszach. Pod nami setki rybek, kolarowce takie i owakie, dno powoli się zbliża. 

  

Instruktor pokazuje nam, że znajdujemy się w głębokości 12 metrów. Macha do nas, by popłynać za nim i zobaczyć żółwia! Prawdziwy żółw! Olbrzymi żółw! Patrzę, cieszę się z mego stanu podwodnej nieważkości i kręcę głową z niedowierzenia. Ten żółw, który się znajduję na metr ode mnie, mierzy chyba metr i pół. 

   
   

Nie ma czasu nad rozważanie, bo z drugiej strony płynie następny żółw! A tam dalszy! Ojeeeej, ale czad! Aż mi się chce podskakiwać i piszczeć. Podskakiwanie jasne, że nie wchodzi w gre, ale piszczeć do automatu oddechowego można.

   

  

I tak sobie płyniemy, oglądając małe rybki, duże ryby, żółwie, gady podwodne i nadchodzi czas wynurzania się.
   
 

Instruktor był z naszej czwórki dumny (my dwaj, Francuzka oraz Australijka). Pytał, czy kontynuujemy kurs PADI Open Water Diver, który trwa następne dwa ni. Niestety odmówiliśmy, bo kurs nurkowania nie był zaplanowany a budżet nam nie pozwalał. Pod koniec naszej podróży umówiliśmy się z Danielem, że do Indonezji wrócimy a kurs nurkowania OWD zrobimy.

  

Nasze perełki – Gili Islands 

Nadchodzi czas, by opisać jedną z naszych najbardziej polubionych destynacji w Indonezji. Chodzi o wysepki małe jak perełki. Szanowni państwo, z chęcią przedstawiamy wyspy Gili Islands! Trzy wysepki leżą pomiędzy swymi większymi koleżankami – wyspą Bali oraz wyspą Lombok. 

Ostatnio wyspy Gili przyciągają do siebie sporo turystów, którzy szukają spokóju oraz możliwości odetchnąć od wszystkich środków transportu. Na wyspach Gili nie jeżdżą żadne zmotoryzowane wehikuły. Poruszamy się tylko na piechotę, na rowerze lub konno. Tak! Istnieje jeszcze skrawek ziemi, gdzie można się cofnąć w czasie i przemieszczać się byle gdzie bez pośpiechu oraz towarzyszącego hałasu. 

  
Każda wyspa jest specificzna i jedyna w swoim rodzaju. Gili Trawangan, przezywany Gili Tralala, zaprasza do siebie wszystkich imprezowiczów oraz osoby lubiące miejsca tętniące życiem. Na Gili Meno, środkowej wyspie, wyjeżdżają rodziny z małymi dziećmi, nowożeńcy oraz zakochane pary. Jest najmniejsza z nich, ma najpiękniejsze plaże i koralowce, ale jest baaardzo spokojna, może za bardzo. Natiomast trzecia wyspa, Gili Air oferuje wszystkiego po trosze. Na plaży są bary, gdzie można spędzić miłe wieczory, ale nie są tam dyskoteki i wieczory z żywą muzyką. 

 
   

Wybraliśmy Gili Air, bo nie zaliczamy się do party people i raczej szukamy spokoju oraz przyjemnego nastroju. Wysepka jest bardzo mała, za godzinę ją można na rowerze objechać. Typowym pejzażem były kokosowe plantacje, ale z rozwijającym się ruchem turystycznym ubywa zieleni a pojawia się beton. Jeden z tamtejszych obywateli nam opowiadał jak bardzo się Gili Air zmieniła. Chociaż zagraniczni inwestorzy nie mogą kupić w Indonezji ziemię, znaleźli sobie sposób jak to obejść. W praktyce ziemia bywa wynajmowana inwestorami na 25 lat, ale na Gili robią to jeszcze inaczej. Wykorzystują małżeństwa na papierze i skupują wszystko, co się da. W taki sposób budowane są nowoczesne kompleksy i business się rozkręca. Mamy nadzieję, że będą tam przyjeżdżali tylko turyści, którzy szanują naturę.

   

Warto spędzić na Gili parę dni, bo mają do zaoferowania fenomenalne koralowce a co nejlepsze, często przy snorgelingu można napotkać żółwie. Plaże z białym piaskiem i smaczne restauracje zapewniają przyjemnych parę dni. Co ciekawe, że każda restauracja ma piec na pizzę. 

  

Sami po raz pierwszy wynajeliśmy typowy bambusowy bungalow z hamakiem oraz łazienką na zewnątrz. (Tangga Bungalows dla zainteresowanych) 

   
    
Takie wakacje bardzo nam przypadły do gustu. Chyba temu każdy nowy dzień zaczynaliśmy od słów „we would like to extend our stay” (prosimy o przedłużenie terminu pobytu). Również po raz pierwszy skusiliśmy się na nurkowanie, ale o tym w następnym wpisie! 
 

Bali wzdłuż i wszerz

Dla nas Bali to nie Kuta, miejsce przepełnione turystami bawiącymi się na dyskotekach do rana. Mijając wieczorem kluby często nam oferują: „Marihuana? Kokain? Mushrooms?” OMG, to ich tak już zepsuliśmy? Gdzie nie jest popyt, nie jest oferta.

Ubud, Ubud, Ubud … do Ciebie wrócimy 

Żeby zasmakować prawdziwe Bali wybraliśmy się do małego miasta Ubud. Znajduje się godzinę jazdy na północ od Kuty, otoczone polami ryżowymi i ze swoją stoicką atmosferą jest najlepszym miejscem by dowiedzieć się co dla nas znaczy Bali. Turyści spokojnie spacerują po wąskich uliczkach, gdzie odwiedzają galerie miejscowych artystów, sklepy z jakościową odzieżą a często odpoczywają nad filiżanką wyśmienitej kawy w jednej ze stylowych kawiarni. 

 

W centrum znajduje się bardzo znany pałac królewski Ubud Palace, w którym odbywają się wieczorowe pokazy regionalnych tańców. Tancerze i tancerki występujący w pałacu zaliczają się do nejlepszych, więc też ich musieliśmy zobaczyć. W tle gamelanowa orkiestra a przed nami sztuka, która niczym nie przypomina naszą. Walki ze złymi duchami a kobiety, które tańczyły nadgarstkami i oczami. Super!   

  

I tak się tańczy w Indonezji …   

  

Religijnie oraz obyczajowo

To co nazywamy naszym Bali, znajduje się w okolicach Ubudu. Trzeba wypożyczyć skutera i pojechać byle gdzie pomiędzy pola ryżowe. W małych wioskach widać jak silnie Balijczycy są związani ze swoją religią. Bali jest w 95 procentach wyspą hinduistyczną a to widać. Każda wioska ma przynajmniej trzy świątynie nazywane pura. Najważniejszym jest pura puseh dedykowany przodkom i zalożycielą wioski. W środku wioski stoji pura desa przeznaczona duchom w zamian za ochrone mieszkańców wioski. A ostatnia pura to pura dalem, czyli świątynia martwych.
  

Zapach Bali
Każde rano kobiety ubrane w tradycyjnych strojach roznoszą ofiary dla dobrych duchów. Żeby być za dobre i ze złymi duchami, składają ofiary byle gdzie po ziemi. Przy tym zapalają zapachowe patyczki. Ten zapach na długo utwi nam w głowie, to jest zapach Bali. 

 

Nasze włóczęgi po wyspie 
Pomiędzy poszczególnymi wioskami przejeżdżamy polami ryżowym i na w tle nam towarzyszą wysokie góry, te pejzaże wołają na nas by się zatrzymać i zrobić choć parę zdjęć. Drogą odwiedzamy piękne światynie, między innymi najbardziej sakralne miejsce na Bali – Ulan Danu Temple nad jeziorem Beratan a też Royal Family Temple w Mengwi.  

Małe Indie 

W Ubudzie polecamy zajść na masaż, bo po tych godzinach siedzenia na motorze – nie da się inaczej. Jest z czego wybierać, gdyż Ubud to takie małe Indie. Panuje tutaj moda na spiritualizm, jogę oraz zdrowe odżywianie. Jest możliwość zapisać się na lekcje jogi lub lekcje medytacji. To też jeden z powodów, czemu wiele osób przyjeżdża do Ubudu i spędza tutaj więcej dni, niż było zaplanowane. 

  

Moda na Bali

Czy ktoś jeszcze istnieje, kto nie słyszał o indonezyjskiej wyspie Bali? Bali jest określane jako wyspa alias raj na ziemi. Czemu wszyscy pieją peany na temat tej wyspy? Musieliśmy sami sprawdzić i przeżyć parę dni na tej wyspie a następnie opowiedzieć wam nasze przeżycia oraz wypowiedzieć się na temat tej wyspy. 

Na mapie może wydawać się Bali jako malusieńka wysepka. Pozory jednak mylą. Na Bali znajdują się dziesiątki miast i miasteczek położonych nad morzem oraz wioski zatopione wśród pól ryżowych w centralnej części.   

  

Bali oferuje również fantastyczne scenerie, które stworzyła sama natura. Wulkany, wysokie góry, duże wodospady i zachęcaje rzeki na spływy raftem. W dodatku na Bali znajduję się sporo atrakcji począwszy od parku wodnego, safari, parku ptaków a kończywszy na małpim gaju z wrednymi małpami.  

Wobec tego turyści często wyjeżdżają tylko do Kuty, najpopularniejszego miasta na Bali, gdzie można zjeżdżać fale na surfie, ale też opalać się na przepełnionej plaży. Na północ od Kuty leżą miasteczka Legian i Seminyak. Wszystkie trzy miasta łaczy ta sama szeroka parokilometrowa plaża.   

  

  

  
 
Z tego co słyszeliśmy, dla odpoczynku lepiej od razu wybrać miejsce położone na północnej lub wschodniej stronie wyspy. Warto spróbować Lovinę słynną z bieluśkiego piasku oraz delfinów pojawiającymi się niedaleko wybrzeża w czasie wschodu słońca lub też spokojny i leniwy Amed z czarnym jak węgiel piaskiem lub małe miasteczka na półwyspie Kuta Selatan. 

Jak było? 

Sami zasmakowaliśmy turystycznego szaleństwa imieniem Kuta – Seminyak. Ulice są pełne małych sklepików, restauracji, salonów spa, kawiarni a też sprzedawców (albo może dealerów) wołających: Mushrooms! Would you like any mushroom? Można się tutaj dobrze zabawić, pośpiewać karaoke wraz z dalszymi plażowymi Kenami w podkoszulkach z napisami Bintang (nazwa Indonezyjskiego piwa) w lokalnych barach a przez dzień wylegiwać na plaży lub nauczyć się surfować. Surfing polecamy aż na wyspie Lombok, ale o tym w nadchodzącym wpisie. W dodatku, Kuta słynie z sklepów sprzedających wyposażenie dla surferów po bardzo wygodnych cenach. 
 

Często relaks na plaży jest przerywany plażowymi sprzedawcami okularów, szatek, latawców, ręczników, szortek, kokosów, ananasów, selfie sticków i innych.

  
Dla nas takie turystyczne szaleństwo było frajdą, bo spędziliśmy tutaj tylko dwa dni. Jednak by naprawdę poznać tą wyspę, która inspirowała już tyle pisarzy oraz filmowców i przyciąga miliony turystów każdy rok, trzeba wyjechać poza obszar tych miast i widzieć prawdziwe oblicze wyspy Bali. O takim obliczu Bali napiszemy w dalszym wpisie. 

Wulkanicznie pod Mount Bromo 

Wyruszamy zaglądnąć do aktywnego wulkanu Bromo we wschodniej części Jawy. To miejsce jest oddalone o 350 km, ale droga minibusem bez klimatyzacji trwa cale 12 godziny. Niestety nie ma tu lepszych minibusów, obojętnie gdzie się wykupi ten przejazd. Droższą, ale bardziej komfortową alternatywą przejazdu jest pociąg. Trwa tyle samo, ale ma działającą klimatyzację i można wyprostować nogi. Nasz szalony kierowca starał się, jak mógł by przyśpieszyć ten przejazd, ale niestety ruch drogowy jest ciągle taki sam. Mnóstwo skuterów, dziurawe drogi a żadne obszary bez domów koło drogi. Całych 12 godzin mieliśmy wrażenie, że jedziemy w jednym mieście. Jawa jest najbardziej zaludnioną wyspą Indonezji a to wida a też czuć.

Musimy przyznać, że ekologia tubylcom na razie nic nie mówi. Najczęściej spotykanym sposobem likwidacji śmieci jest ich zapalenie. A to zazwyczaj przy drodze a ze wszystkimi butelkami PET. Wyobraźcie sobie ten smród. W takim jechaliśmy 12 godzin. 

Na Mount Bromo można wykupić cały pakiet wycieczkowy, który zawiera nocleg wraz z poranną przejażdżką jeepem na punkt widokowy. My postanowiliśmy zrobić to niezależnie. Wczesnym rankiem około 4:00 wyszliśmy pieszo na punkt widokowy , skąd oglądaliśmy wschód słońca. Klimat w 2.000 metrach bardzo się zmienił a zamiast żabek i szortek musieliśmy ubrać cztery warstwy ciepłych ubrań. Wczesnym rankiem było 10 stopni. 

Po godzinie i coś wyszliśmy do punktu, z którego dobrze widać na panoramat Bromo. Jest to inne miejsce niż to, na które jadą jeepy. Nasz punkt widokowy był o nieco niżej, ale widoki tak samo cudowne. A w końcu się okazało, że górne miejsce widokowe było w chmurach a jeepowicze niestety niczego nie widzieli.

  

Mała wspinaczka

Chyba mamy to w krwi, bo po chwili jakoś nas ciągło więcej w góre, by mieć widok na wulkan troszeczke z innej a może lepszej (?) perspektywy. Daniel się rozglądał i zobaczył wąziutki chodniczek wiodący pod górke między drzewami i krzakami. Pewnymi krokami wykroczył a po chwili było tylko słychać: „To musisz widzieć! Choć za mną!” Nałożyłam plecak na pleca i wyruszyłam. Po 20 metrach chodniczek zniknął a ja stałam a niekiedy nawet klęczałam na stromym wzgórzu. Z góry było tylko słychać: „Idziesz?” Tchu mi brakowało, ale jakoś się wydrapałam i zobaczyłam na dalszym punkcie widokowym parę osob wraz z Danielem. Jak oni tu doszli? Odpowiedz: Do tego miejsca można zwykle przyjść po schodach!!! A my drapaliśmy się pod górkę! Strzał w dziesiątkę!

Widok na idącego prawie na czworakach Daniela na tyle rozbawił parę, która już podziwiała widoki Mt. Bromo na wyższym punkcie widokowym, że bez wahania z siebie wykrztusili: „To musí být Čech.” No cóż, nie byli daleko od prawdy. 

Z parą z Czech razem schodzimy z powrotem do wioski. Kawał świata już widzieli a najbardziej nas zaciekawiły opowiadania o Brazylii, gdzie się zdaje jest bardzo niebezpiecznie. Każdy z 8 osobowej ekipy był jakimś innym stylem obrabowany. Jeden aż tak, że z maczetami kazali mu się rozebrać i zostawili go nagiego, ale żywego.

Pod wulkan Mt. Bromo

Razem bierzemy Jeepa i podjeżdżamy pod sam krater Mt. Bromo. 

  
Na samą górę prowadzą schody. Z góry można zajrzeć do środka krateru. Z tego czynnego wulkanu unosi się para wodna z mnóstwem siarki, śmierdziało jak na laboratoriach chemicznych. Można było sluchać jak magma pod nami belkocze.

   

 
  
  
  

   
Bierzemy prysznic, bo czarny wulkaniczny piasek mamy wszędzie i wyruszamy dalej. Tym razem Ubud, miasto w centralnej części Bali. Wyspa tuż obok Jawy. Zupełnie inna, bo z 95% hinduistyczna. 

Prambanan to żaden banan 

Po majestetycznym wschodzie słońca powróciliśmy do hotelu i wypożyczamy motor by niezależnie od organizowanych wycieczek pojechać do 25 km odległego kompleksu świątyń hinduistycznych Prambanan. Ruch drogowy jest tutaj typowo azjatycki, lewostronny. Mnóstwo kurzu, skuterów, hałasu. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że jest bardzo ciężko jeździc w takich warunkach, gdzie pierwszeństwo ma większy z głośniejszym klaksonem. Na szczęście tak nie jest. Już mamy coś kilometrów odjeżdżonych by wiedzieć, że jezdzi się tu powoli i w miarę bezpiecznie, chociaż chaotycznie.

Zwiedzanie hinduistycznych świątyni nazywanych Prambanan, zapisanych na liście UNESCO od roku 1991, zaczynamy wczesnym popołudniem. Kompleks został zbudowany między VIII i X wiekiem. Czas robi swoje, ale największy dewastujące efekty zostawiły po siebie ziemietrzęsienia z roku 2006 oraz 2012. Niektóre świątynie są własnie w trakcie rekonstrukcji. 

    
  
Przy wejściu zaczepia nas młoda studentka, która właśnie skończyła szkołę średnią i wybiera się na studia. Chce nam zrobić przewodnika za darmo. Za darmo? Coś nam tu nie gra. Z każdej strony chcą przecież z turystów dostać chociaż parę rupii.

  
Wytłumacza nam, że jest to szkolny program, gdzie właśnie za pośrednictwem kontaktu z turystami wylepsza swój angielski. Mija, bo tak się nazywa, okazała się najlepszą przewodniczką co dotychczas poznaliśmy. Przekazuje nam w bardzo ciekawy sposób swoją wiedzę na temat religii hinduistycznej i oczywiście kompleksu Prambanan. My jej za to opowiadamy o Pradze, Czechach, typowych jedzeniach, wzajemnie uczymy się nowych słów. „Sama sama” (nie ma za co) mówi i żegna się z nami.  

 
   

  
Po zachodzie słońca wchodzimy do amfiteatru, w którym kulisami jest sam Prambanan. Oczekujemy balet o miłosnej historii Ramayany, gdzie to Rawana uratował swoją kochaną Siwę. Za dźwięku gamelanowej orchiestry odgrywa się cała akcja. Przepiękne stroje, wspaniała muzyka, ponad 200 występujących artystów. Wszystko brzmi cudownie, ale niestety lekko im szfankowała synchronizacja a kreacje taneczne były raczej chodzeniem aniżeli tańcem a do baletu, jaki znamy, to nie było w ogóle podobne. Można powiedzieć, że jest to przedstawienie bez słów, w rytmie muzyki, pełne walki. Najbardziej szokujące po zapaleniu dwu dachów ze słomy było na serio strzelanie z łuku. Wszystko dobrze się skończyło. Dobro wygrywa nad złem a my odchodzimy lekko zawiedzieni. Może temu, bo byliśmy bardzo zmęczeni.

  
Po 25 km na motocyklu bez światła, bo wysiadło po drodze, wróciliśmy do hotelu. Na szczęście droga była cały czas dobrze oświetlona. Noo, nie zupełnie cały :).

Pierwsze promyki słońca na Borobudur 

Pobudka! Na telefonie widnieje czas 3:00. Pora wstawać i przygotować się do godzinowej jazdy samochodem za wschodem słońca w buddystycznej świątyni zwanej Borobudur. Samochód przywozi nas przed główne wejście, gdzie otrzymujemy latarki i wychodzimy po mnóstwu schodach oświetlonych jasnym księżycem. Na szczęście tego typu wycieczkę wykupiło chyba 30 osób, więc było można zasmakować atmosferę tego miejsca w kompletnej ciszy. Wyciszeni, siedzący na kamiennej ziemi, skupieni wyczekujemy wschodu słońca. To miejsce aż tętnieje energią a w tle mnisi powtarzają swoje mantry a koguty oznajmiają nadchodzący dzień. Aż ciarki po plecach przelatują. Wschodzące słońce zalało promieniami nasze twarze i cały Borobudur.
   

   

Powolutku słóńce wstaje  … 


 

   

Borobudur, jak wyglądasz?    
To miejsce przetrawało ponad 1200 lat, wszystkie niepokoje, erupcje wulkanów i inne nieszczęścia. Nadal go nieopuszcza mistyczna atmosfera i energia. Jest zbudowany z dwu milionów bloków kamiennych ułożonych do symetrycznej podstawy rozmiarach 118 m na 118 m. Na sześć kwadratowych taras nawiązują trzy półogrągłe, na których ułożone zostały charakterystyczne dzwonki a w każdym z nich znajduje się statueta Buddy. Kolor z kamieni już dawno zniknął, ale kiedyś cała świątynia miała być pokryta kolorem odbijającym promienie słoneczne.
 

I troche więcej ujęć (na pamiątkę) … 

   

  

Informacje praktyczne dla zwiedzających 

Świątynia znajduje się 35 km od miasta Yogyakarta. W mieście można wykupić wycieczkę w różnych pakietach. Jest możliwość też dojechać do tego miejsca na wypożyczonym skuterze, ale chodzi o 70 km. Borobudur jest otwarty od 6 do 18, ale można kupić specialne bilety na wschód słońca i wchodzić do światyni o 4. 

Beztrosko w Dżogdży 

Yogyakarta, nasza następna destynacja, jest oznaczana za duszę wyspy Jawa. Yogya (tak nazywana Yogyakarta w skrócie) jest miejscem, gdzie można widzieć i poczuć najlepsze jawską sztukę oraz tradycje. Władza miasta spada pod ręce sułtana, który mieszka w Kratonie w samym centrum miasta i zatrudnia tysiąc osób.

Sułtanie, sułtanie
Samotny pałac sułtana, Kraton, nie sprawiał wrażenie bogactwa i mocy. Prawdę mówiąc, czekaliśmy wysokie pozłace budynki z przepięknymi ogrodami..A tu raczej budynki średniej wielkości z typowymi dachami jawskiej architektury. Przewodniczka wytłumaczyła nam, że od roku 1989 tutejszej prowińcji oraz mieście Yogya panuje sułtan dziesiątej generacji, który spłodził tylko pięć córek. Następczynią tronu jest w takim razie jego najstarsza córka, która obecnie ma 42 lat. „Emancypacja górą” – zwołała przewodniczka a my szeroko uśmiechaliśmy się. Co ciekawe to, że sułtan studiował wydział praw na Uniwersytecie Leuven w Holandii a jego wszystkie córki studiowały w USA, Wielkiej Brytanii oraz Singapurze. Pytaliśmy czemu wszyscy wyjeżdżają na studia do zagranicy a bo studia poza granicą Indonezji oznaczają prestiż a głównie garancję znajomości języka angielskiego. Sułtan ma na dane miasto duży wpływ i dzięki niemu można powiedzieć, że miasto kwitnie i utrzymuje swoją tradycję i atmosferę a zarazem powolutku zmierza się z nowoczesnym sposobem życia. 

   
   
Spa sułtana

Następnym „przystankiem” podczas naszej wędrówki miastem były kąpiele byłych sułtanów Yogyi nazywane Water Palace. W tym miejscu sułtan spotykał się ze swymi żonami i umilał sobie dni. Z jednej z wieży łaźni patrzył na swój „harem” (przepraszamy za takie wyrażenie, ale jeżeli ktoś ma nawet 14 żon, to takie słowo się bezlitośnie nasuwa na język). Całe „spa” byly zaprojektowane portugalskim architektem, który był puźniej na nakaz sułtana zamordowany. Ważne dodać, że aktualny sułtan poligamię w jego obszarze władzy zakazał. 

       
 
Poszukiwania meczetu

Z Water Palace było kiedyś możliwe przejeść w tunelach do niedalekiego meczetu. Teraz do tego miejsca można dotrzeć tylko w taki sposób, że się po prostu błądzi pomiędzy domkami zwykłych mieszkańców i z gestykulacji wszystkich napotykanych można zrozumieć dokąd iść. Meczet jest bardzo nietypowy, jak można zobaczyć poniżej. 

   
    
    

Dalszym punktem programu był ptasi targ Bird Market, który został przeprowadzony poza centrum miasta. Na targu można kupić wszystkie rodzaje ptaszków od kogutów po egzotyczne papugi oraz sowy. Taki rodzaj targów nas nie bardzo intryguje, ale możecie zerknąć na kilka zdjęć. Jak już sama legenda mówi, każdy Indonezyjczyk musi mieć w domu przynajmiej jednego ptaszka i właśnie dlatego ptasie targi są często spotykane na wyspach Indonezkich.

    
  
 

Batyki

Yogya słynie z szeroko pojętej sztuki, artystów można spotać przed swoimi domami, gdzie subie śpiewają, grają, rysują. Jednym z przejawów sztuki jest produkcja BATYKI. Zajrzeliśmy do fabryki. Wszystko jest robione ręcznie w bardzo prymitywnych warunkach.

   
    

 

Pierwszy raz pod równikiem, witaj Indonezjo

Łalaaa! I jesteśmy już siódmy dzień w Indonezji! Po raz pierwszy w naszym życiu znajdujemy się po drugiej stronie równika. Czy jest inaczej? No chyba jest. Kasi kręciło się w głowie pierwszy dzień od samego rana. Przecież chodzimy z głowami na dół, no nie? 🙂 Może zmęczona? Zmiana stref czasowych? (z Seattlu z dwudniową przesiadką w Pradze a potem zaraz Jakarta) Nieważne. Jesteśmy w nowym państwie, gdzie na nas czekają nowe przygody oraz destynacje. Jak co roku, nie mamy dokładnego planu, gdzie i w jaki sposób pojechać. 

Pierwszy dzień spędziliśmy w Jakarcie, pono nowoczesnej stolicy, która jest domem 9 miliona osób. Jak wszystkie fora internetowe oraz przewodniki uprzedzają – to nie jest destynacja warta widzenia. A my jednak spróbowaliśmy, ale już za 8 godzin siedzieliśmy na lotnisku przekonani, że nadeszła pora zmienić miejsce.

Mało nieco o Jakarcie 

Jakarta to olbrzymie, nawet gigantyczne miasto, z którego widzieliśmy malutki skrawek. Mianowicie dzielnice Kota oraz okolice Jalan Jaksa, niby bazę backpakersów. Mogliśmy policzyć na palcach ile turystów za cały dzień spotkaliśmy. Za Jakartą turyści w ostatnich latach nie przepadają. Nawet dzielnica Jalan Jaksa, w której znajdują się hotele, guesthousy, małe restauracje, bary i kawiarnie dla turystów widnieją pustką. 

Stare miasto Batavia 

Najciekawszym punktem programu było maluteńkie stare miasto Batavia, znane dzisiaj jako dzielnica Kota Tua. Miasteczko było siedzibą holenderskich urzędników w Indonezji w czasach, kiedy Jawa była kolonią holenderską. Tutaj można widzieć wielkie historyczne budynki (zazwyczaj w bardzo żałosnym stanie), budynek dawnej siedziby władz kolonialnych oraz brukowany rynek Taman Fatahillah.    

     

Kawka w Batavii

Na rynku Taman Fatahillah znajduje się piękna stara restauracja Café Batavia wyposażona w meble w stylu art deco. W tym lokalu spotykali się najważniejsi oficerzy koloni holenderskiej oraz ich małżonki. Muzyka, fotografie na ścianach, oryginalna teakowa podłoga oraz przyjazna obsługa sprawiają wrażenie, że drzwiami restauracji weszło się do okresu kolonialnego. Należało się spróbować tradycyjną indonezyjską kawę Jawa. 

  

Należało się spróbować tradycyjną indonezyjską kawę Jawa. Kawę na Jawie rozpoczęto uprawiać dzięki Holenderom. Większość kawy najwyższej jakości jest przeznaczona na eksport, ale czasami da się tutaj znaleźć kawiarnię z przepyszną kawą.

 

Ostatnia erekcja… Monas
Dalszym punktem programu była 132 metrowa wieża Monas w centrum placu Merdeka. Jedynym (!) wejściem można wejść na olbrzymi plac, gdzie samochody i motocykle mają wstęp wzbroniony. Na placu można podziwiać Monasa, nazywanego potocznie ostatniom erekcją Sukarny – prezydenta Indonezji. W czasie jego władzy gospodarka się nie rozwijała, żeby to „wybilansować” postanowił wybudować 132m marmurowy słup i mnóstwo innych patriotycznych budowli.

   

Wyczerpani z ciepła, smutni z typowego azjatyckiego bałaganu oraz warstwy smogu, która unosi się nad całym miastem i przez którą nawet nie można zobaczyć słońce, zdecydowaliśmy kupić bilet do o wiele atrakcyjniejszego miasta – Yogyakarta. O Jogji (tak jest potocznie nazywana Yogyakarta) mówią jako o duszy Jakarty. Jest to miasto pełne artystów, uniwersytetów, które jakoś bardzo przyjemnie z sobą łączy stary spób życia z napływem globalizacji. Żegnamy Jakartę, szarą betonową dżunglę.
Jeszcze kilka zdjęć … 

   
  
 
 Agencja marketingowa? 

Strach w Lower Antelope National Park

Następnym przystankiem oddalonym od Grand Canyon dwie godzinki jazdy jest Antelope National Park. Do wyboru są dwa parki: Upper oraz Lower Antelope Park odległe od siebie 2 mile. My wybraliśmy według poleceń Lower Antelope Park. W parku spotyka się o wiele mniej turystów a co główne – park jest o wiele piękniejszy.

Kanion parku jest całkowicie skryty pod ziemią. Nigdy by nam nie przyszło do głowy, iż podłoże może skrywać tak fotogeniczne skały.

Pod nogami cud … a tu nic nie widać

DSC_0859Kanion z góryDSC_0848

No to wchodzimy!
DSC_0854

Do podziemnego kanionu w Lower Antelope można wchodzić tylko z przewodnikiem, ponieważ parę lat temu z powodu nagłej ulewy, która szybko zalała cały kanion, utopiło się w nim dziewiętnaście europejskich turystów. Od tego czasu w paru miejscach są przygotowane drabiny oraz liny, by umożliwiły szybką ewakuację.

Tablica pamiątkowa

DSC_0856

No i co nam się przytrafiło? Zaczął padać deszcz! W głowach przypomina nam się to przykre zdarzenie zprzed paru lat i ze strachem wchodzimy pod ziemię. Na szczęście był to lekki deszczyk, który nie zagrażał bezpieczeństwu, ale nas wystraszył.

Przygotowani? Prezentacji czas START!

DSC_0833DSC_0832DSC_0805Każde zdjęcie – inne światło
DSC_0818Raz promienie słoneczneDSC_0826 DSC_0829 Raz cień oraz deszczDSC_0840 DSC_0841

W rolach głównych:

Mrs. Kasia
DSC_0798 Mr. DanielDSC_0799

Kasia i Daniel w Lower Antelope Park

DSC_0774

P.S. Tour z przewodnikiem w Lower Antelope National Park: $28/ osoba więc przyjeżdżajcie!